Dominik Rukat: Polskie kolarstwo ma inną, ale wielką historię [wywiad]

Dominik Rukat jest autorem wyjątkowej publikacji pt. „Orły i gołębie. Opowieści z serca polskiego peletonu”. Podjął się w niej niezwykle trudnego zadania opowiedzenia historii polskiego kolarstwa przez pryzmat wywiadów z bohaterami poszczególnych dekad (od lat 50. do współczesności) oraz przepięknych fotografii. To opowieść o paradoksach, ludziach przez nie rządzonych i niezwykłych spotkaniach. Zapraszam do przeczytania rozmowy!

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Dominik, chciałabym, abyś na początku naszej rozmowy powiedział kilka słów o tym, czym zajmujesz się co dzień.

Trochę sobie żartuję, że na co dzień jestem sprzedawcą marzeń, bo pomagam wybierać ludziom rowery. Bardzo mi się spodobało to sformułowanie, które jest zresztą tytułem jednej z piosenek zespołu Myslovitz. Często zdarza się, że osoby, które chcą kupić rower mają różnego rodzaju wątpliwości, zastanawiają się, jaki rodzaj czy model wybrać, czasami gubią się w gąszczu tych wszystkich spraw związanych z kwestiami technicznymi. Rozmawiając mam przyjemność delikatnie ich naprowadzać, ale moja satysfakcja jest tym większa, kiedy widzę, że mój klient sam odnajduje swój cel i to, czego szuka. Ta praca jest dla mnie również oknem na kolarski świat – bez niej i bez ludzi, którzy otaczają mnie na co dzień książka „Orły i gołębie” by nie powstała.

Czyli przydały się kontakty, które zawierasz w swojej pracy?

Tak, zarówno bezpośrednio, jak i pośrednio. Istnieje teoria, według której każdy z nas może dotrzeć do innej, dowolnej osoby na świecie przez pięć czy siedem innych osób. Pisząc tę książkę też potrzebowałem pięciu, sześciu czy siedmiu, a czasami i więcej kontaktów, aby dotrzeć do moich bohaterów. Ale myślę, że gra była warta świeczki.  

W jednym z wywiadów wspominałeś, że oprócz kolarstwa lubisz też historię.

Historia interesuje mnie od zawsze. Kiedy byłem małym chłopcem pewnego razu usiadłem przy swoim biurku w mieszkaniu na warszawskim Grochowie i zadałem sobie pytanie, co najbardziej podoba mi się w szkole. Odpowiedziałem sobie wówczas, że najbardziej lubię historię, bo zauważyłem, że jeśli podaje się ją w ciekawy sposób, to można sprawić, że odbiorca może zostać pochłonięty nią bez reszty. 

Książka „Orły gołębie” zdecydowanie wypełnia lukę w publikacjach, które opowiadają o historii polskiego kolarstwa przez pryzmat indywidualnych historii, a nie wyników, statystyk bądź czyichś refleksji. Muszę więc zapytać o początek – kiedy i jak wpadłeś na pomysł stworzenia takiej książki?

Zazwyczaj początek jakiegoś projektu jest dziełem przypadku i w tym przypadku było podobnie. A może to wcale nie był przypadek? Wszystko zaczęło się od tego, że znalazłem Olivera Knighta, który napisał książkę o pięknie kolarskiego trykotu (The Cycling Jersey. Craftsmanship, Speed & Style). Odnalazłem go Instagramie, zacząłem obserwować i dowiedziałem się, że planuje serię wieczorów autorskich. Zaprosiłem go do Warszawy na jeden z takich wieczorów, czym był zresztą zaskoczony, bo nie planował przyjazdu do Polski. Wpadłem na pomysł, aby zaprosić na to spotkanie trzy kolarskie pokolenia. Ich obecność w jednym miejscu i fakt, że mogli podzielić się swoimi historiami, miał pokazać, że kolarstwo ewoluowało. Okazało się, że bardzo rzadko organizuje się takie spotkania, na których spotykają się różne pokolenia. Byli wówczas nieżyjący już Marian Więckowski i Eligiusz Grabowski czy Dariusz Baranowski i Tomasz Marczyński, który jeszcze wtedy się ścigał. Po reakcjach publiczności widziałem, że to było potrzebne. Podobną obserwację miał Oliver, który zasugerował, że skoro te pokolenia mają tyle ciekawych rzeczy do przekazania, to może warto byłoby opowiedzieć historię polskiego kolarstwa poprzez rozmowy z nimi. Zacząłem analizować, kogo znam, z kim mogę porozmawiać, układać to na poszczególne dekady i siłą rzeczy zacząłem od lat pięćdziesiątych, bo wówczas nadal było z nami to najstarsze pokolenie kolarzy, do którego mogłem dotrzeć. Za każdym razem były to wyjątkowe spotkania. 

Od lewej: Edward Borysewicz i Dominik Rukat podczas spotkania w Kalifornii / fot. archiwum prywatne

Jak wyglądały te spotkania z bohaterami, czego podczas nich doświadczyłeś?

Zawsze powtarzam, że ta praca była wielką przyjemnością i gdy byłem już na końcu tej drogi, to usłyszałem takie zdanie, że jeśli mamy w życiu przywilej pisania, to mamy bardzo dużo, bo nie każdemu życie pozwala na to, żeby się w tym pędzie dnia codziennego zatrzymać i pisać. Oczywiście oprócz pisania były spotkania i podróże – nie tylko po Polsce, bo byłem między innymi we Francji i w Stanach Zjednoczonych. Natomiast spotkania wyglądały przeróżnie. Każdy z moich bohaterów jest inny, dlatego raz wystarczała półtoragodzinna rozmowa telefoniczna, a innym razem musiałem spotykać się nawet kilkakrotnie. Najciekawszym rozmówcą, jeśli idzie o faktografię był Ryszard Szurkowski. Zresztą spotkanie z nim było bardzo wyjątkowe, bo odbyło się niedługo po tym, jak uległ wypadkowi. Gdy zobaczyłem, w jakim jest stanie fizycznym, bardzo mnie to poruszyło. Szczerze mówiąc musiałem się uszczypnąć, bo nie mogłem uwierzyć, że z nim rozmawiam. Gdy się otrząsnąłem i zaczęliśmy rozmawiać, to pan Szurkowski opowiadając o tym, jak się ścigał, był w stanie podawać sekundowe różnice na poszczególnych etapach – był jak komputer. Podobne rzeczy zdarzały się w rozmowach z innymi bohaterami – niejednokrotnie widziałem, jak zamykają oczy i wyświetla im się przed oczami film. Było to bardzo mocne doświadczenie, które utwierdziło mnie w słuszności co do tego, co robię. Wiedziałem, że trzeba to spisać i zostawić dla potomnych, bo sport i sława są bardzo ulotne. Ci ludzie byli w swoich czasach na okładkach gazet, a gdy się z nimi spotykałem, to mało kto o nich pamiętał. Bardzo adekwatne słowa powiedział Tadeusz Mytnik, że oni wszyscy byli z różnych dzielnic polskiego życia i każdy był inny, ale wszyscy wspaniali. To było zdanie, które niejako spięło klamrą te moje spotkania. 

Dominik Rukat (z aparatem) podczas spotkań z bohaterami swojej książki / fot. archiwum prywatne

Książka „Orły i gołębie” pokazuje, że kolarze, trenerzy czy dziennikarze, którzy napisali historię polskiego kolarstwa są także, a może przede wszystkim, ludźmi. Być może wydaje się to banalne, ale czasami o tym zapominamy. I tak pouczająca w tym kontekście jest historia Edwarda Borysewicza, któremu kolarstwo zabrało małżeństwo…

Cieszę się, że to zauważyłaś, bo bardzo chciałem to pokazać. Dla mnie jako autora wyrazem największego uznania jest to, kiedy ludzie zauważają, że to nie jest książka tylko o kolarstwie, ale o życiu ludzi, którzy mieli odwagę marzyć i te marzenia realizować. Borysewicz jest tego dobrym przykładem. W Polsce mało znany z powodu swojej emigracji i tego, że odbyła się ona w czasach zimnej wojny. Co kolarstwo zmieniło w jego życiu? Można powiedzieć, że wszystko.

Ale zanim opowiesz o spotkaniu z Eddym B., to powiedzmy, że było ono dziełem przypadku. 

Tak, bo ja nie pojechałem do Stanów Zjednoczonych po to, aby się z nim spotkać. Startowałem w L’Eroice, ugościli mnie cudowni gospodarze, angielsko-polska para, która mieszka niedaleko Los Angeles. Kiedy wraz z Tonym pojechaliśmy do Cambrii na L’Eroicę był tam bazar starych rzeczy do rowerów i spotkaliśmy tam bardzo znanego kolekcjonera takich rzeczy Bretta Hortona, którego znałem, bo spotkaliśmy się wcześniej na Rouleur Classic w Londynie. I jakoś tak, od słowa do słowa, doszliśmy do tego, że myślę o spotkaniu z Borysewiczem, a on mi na to odparł: “A ja go znam! Mam do niego telefon, chcesz zadzwonić?” Swoją drogą mówi to wiele o amerykańskiej mentalności – „just do it!”.

I zadzwoniłeś.  

Tak, zadzwoniłem. Jestem bezpośrednio po tym wyścigu, popijam zimne piwko, żeby schłodzić się w tym upale i nagle rozmawiam z Edwardem Borysewiczem… Umówiliśmy się na wywiad w jego domu. Pojechaliśmy w głąb interioru, teren stawał się coraz bardziej pofałdowany, pojawiały się kolejne winnice, które rozciągały się aż po horyzont. Nagle dojechaliśmy do tej pinezki na mapach, była dosyć duża brama, na niej kafelki i napis „Eddy B.”, kosze na śmieci jak w amerykańskich filmach i przyczepa campingowa, cała srebrna, wyglądająca trochę jak UFO. Pierwsza myśl, jaką miałem to, że szkoda, iż taki człowiek wylądował w jakiejś przyczepie. Ale patrzymy, zjeżdża do nas autem i mówi, żebyśmy pojechali za nim do domu. Brama się otwiera, a my jedziemy za nim dobre pięć minut samochodem po terenie jego posiadłości i nagle wysiadamy na takim płaskowyżu, gdzie znajduje się jego piękny dom. Gdy wyszliśmy, już po wywiadzie, opowiadał nam, że jest samowystarczalny, bo ma właściwie cały inwentarz – kurczaki, świnie, psy, konie… Następnie zapytał nas, czy widzimy dom na skałach. Ja wytężyłem wzrok i zobaczyłem, że najbliższy budynek znajduje się mniej więcej trzy kilometry dalej. Tymczasem Borysewicz odparł, że jest to jego najbliższy sąsiad.

Masz jeszcze inne anegdoty czy wspomnienia ze spotkań ze swoimi bohaterami?

Przypomniała mi się jeszcze jedna rzecz, jeśli chodzi o Borysewicza. Jego dom nie był jeszcze skończony – wyraźnie było widać, że trzeba wykonać jeszcze różne prace wykończeniowe. Opowiadał mi, że jego losem targały rozmaite wydarzenia, że był milionerem, potem bankrutem, a potem znowu milionerem. Był moment, że jego dom spalił się do cna w słynnych kalifornijskich pożarach. Amerykańscy kolarze, tacy jak Greg LeMond czy Lance Armstrong, zorganizowali wtedy wielką zrzutkę na odbudowę. Często jest tak, że kolarze lub osoby w jakiś inny sposób związane z kolarstwem, mają w domach mnóstwo różnych pamiątek, ale on tych pamiątek miał bardzo mało, bo okazało się, że większość strawił ten pożar. To była dla mnie życiowa lekcja, że budujemy swoją karierę zawodową, jesteśmy w nią zaangażowani, ale bywa, że w mgnieniu oka wszystko może się zmienić. Ryszard Szurkowski powiedział kiedyś w jednym z wywiadów, że kolarstwo dało mu wszystko, ale i wszystko mu odebrało. Ostatnie lata swojego życia spędził jako sparaliżowana osoba, miał ogromne problemy zdrowotne, a zaledwie chwilę wcześniej startował w wyścigu, był w świetnej formie – niejeden młody człowiek mógłby pozazdrościć mu sylwetki i tego, jak potrafił jeździć na rowerze.

Wracając do spotkań. Ciekawe spotkanie miałem również z Rafałem Majką, który zaprosił mnie do swojego rodzinnego domu w Zegartowicach. Pamiętam, że wszędzie leżał śnieg, jemu dopiero co urodził się syn, a mimo to przyjął mnie, poświęcił mi około dwóch godzin, pokazał rowery, medal olimpijski z Rio de Janeiro. Takie doświadczenia są wielkim przywilejem, ale czułem też odpowiedzialność, że to nie może zostać tylko dla mnie, że to ziarno musi zostać zasiane.

Od lewej: Michał Kwiatkowski, Józef Gawliczek, Dariusz Baranowski podczas promocji książki „Orły i gołębie” w warszawskim Veloarcie / fot. archiwum Dominika Rukata

Twoja książka uświadamia, że polskie kolarstwo ma inną, ale wcale nie gorszą historię od takich krajów jak Francja, Belgia czy Włochy. Z czego twoim zdaniem wynika to, że do tej pory historia polskiego kolarstwa była traktowana trochę po macoszemu i często była sprowadzana jedynie do sukcesów Ryszarda Szurkowskiego i zwycięstw Polaków na Wyścigu Pokoju? 

Myślę, że jest to splot wielu różnych okoliczności. Jeśli spojrzymy na to z perspektywy historycznej, to sam łapałem się na tym, że to, co było przed rokiem 1989 trzeba zapomnieć. Ale jednocześnie, gdy coraz bardziej zacząłem poznawać ludzi, którzy ścigali się w tamtych czasach, zacząłem rozumieć, że oni przecież nie znali innej rzeczywistości. Gdy pytałem ich, czy mają świadomość, że uczestniczą w jakimś politycznym wydarzeniu propagandowym, to zawsze, ale to zawsze odpowiadali, że dla nich najważniejszy był sport. Historia wielkiego brata w postaci ZSRR, która nas spotkała, była trochę jak kula u nogi, której każdy chciał się pozbyć. Mam wrażenie, że właśnie dlatego tak niechętnie do tego wracaliśmy. Ta nasza historia nie była tak linearna i oczywista jak na Zachodzie – u nas wszystko było bardziej skomplikowane. Mieliśmy dość dużą polaryzację społeczeństwa – jedni byli po tej stronie, drudzy po innej, zadawano sobie pytania, po której stronie byli sportowcy, bo skoro reprezentowali kraj, to trochę tak, jakby byli częścią tego systemu itd. To wszystko jest bardzo złożone.

Rozmowa, która zamyka twoją książkę to wywiad z Michałem Kwiatkowskim i myślę, że jest to taki symboliczny koniec pewnej ery w polskim kolarstwie. Musimy czekać, aż zostaną napisane kolejne rozdziały historii polskiego kolarstwa. Zastanawiasz się nad tym, jak i kiedy się to wydarzy czy jednak jesteś człowiekiem, który koncentruje się na tym, co minione?

Lubię przeszłość, bo ją można jakkolwiek kontrolować. A ta właściwa nam współczesna rzeczywistość jest płynna i nieustannie się zmienia, jak mówił Zygmunt Bauman. Jesteśmy tu i teraz, ale nie wiemy, co wydarzy się dosłownie za pięć minut. Ale skoncentrujmy się na twoim pytaniu. Jeśli chodzi o przewidywania co do polskiego kolarstwa, to mało jest następców, którzy chcieliby iść w ślady Michała Kwiatkowskiego czy Rafała Majki. Ja trochę tych młodych ludzi znam, bo czasami przychodzą do Veloartu chociażby ustawić pozycję na rowerze. Za każdym razem są to ciekawe, młode charaktery. Jak obserwowałem swoich bohaterów z książki, to często było tak, że kolarstwo pociągało tych, którzy mieli w życiu trudno – trudno w kontekście materialnym czy miejsca pochodzenia. Młodzi ludzie, którzy na początku mieli ciężko lepiej rozumieli, dlaczego cierpią na rowerze i jaki jest ich cel. Teraz, jeśli jest nam wygodnie i mamy się męczyć na dwóch kółkach, to jaki jest w tym cel? Na pozór wydaje się to paradoksalne, ale myślę, że warto byłoby sięgnąć na przykład do psychologii sportu i porozmawiać z kimś, kto się w tym specjalizuje. Ale gdy zacząłem zgłębiać to zagadnienie, między innymi w literaturze anglojęzycznej, to okazywało się, że rzeczywiście tak jest. Kolarzy z arystokratycznych rodzin, którzy odnosili wielkie sukcesy było w historii tego sportu bardzo mało.

Książka pt. „Orły i gołębie. Opowieści z serca polskiego peletonu”

W książce „Pokolenia. Jak uczyć się od siebie nawzajem” prof. Tomasza Sobierajskiego i Magdaleny Kuszewskiej, czytamy, że osoby z pokolenia Z i Y oczekują natychmiastowej gratyfikacji za włożoną pracę, a źródła tego możemy upatrywać w nowoczesnych technologiach, które znacznie przyspieszają pewne procesy społeczne. Wobec tego rodzi się w głowie pytanie, czy przedstawiciele tzw. New Generation będą chcieli uprawiać kolarstwo, które wymaga przecież cierpliwości.

Z pewnością nowych pokoleń nie powinniśmy mierzyć własną miarą i spróbować je zrozumieć – dlaczego postępują tak, a nie inaczej. Myślę, że nie mam dostatecznej wiedzy, aby odpowiedzieć na to pytanie – musiałbym sięgnąć po odpowiednią literaturę. Natomiast jeśli chodzi o polskie kolarstwo, to martwi mnie coś jeszcze innego i uświadomił mi to – o ironio – pan Józef Gawliczek, który ma 85 lat. Niewiele się robi dla kolarstwa w Polsce, żeby rosło w siłę. Nie ma programów szkoleniowych dla młodych ludzi, mało jest miejsc, w których mogliby trenować i dojrzewać. Jest akademia Michała Kwiatkowskiego, którą znam, ale poza tym niewiele więcej. Potrzebne są na to środki i zdaję sobie z tego sprawę, że pozyskanie sponsorów nie jest łatwe, bo te pierwsze etapy kariery nie są zbyt medialne. Sam zajmuję się trochę marketingiem i wizerunkiem i myślę, że jakiś zgrabny specjalista od PR-u mógłby zrobić z tego sukces. Potrzeba kogoś, kto by się w tym zanurzył i przekonał się, że to może pomóc w budowaniu wizerunku danej marki. Michał Kwiatkowski zaczynał przecież w cyklu Mini Tour de Pologne, gdzie jeździł bardzo ładnie i odnosił sukcesy. Pokazywanie historii dzieciaków, które osiągają sukcesy jest czymś pięknym i świadczy de facto o naszym człowieczeństwie. Przecież, gdyby do tego młodego człowieka nie przyszedł ktoś starszy – ojciec, brat albo jak w moim przypadku wujek, to niczego by nie było. Zresztą czytając moją książkę można się przekonać, że starszy brat może odegrać wielką rolę w karierze kolarskiej na światowym poziomie.

Jestem przekonana, że młodzi ludzie uprawiający lub chcący uprawiać kolarstwo, do których trafi twoja książka, znajdą w niej garść inspiracji. W latach pięćdziesiątych przeszkodę mogła stanowić żelazna kurtyna, a dziś może to być szum informacyjny czy niepewność jutra. Czy zamierzasz napisać jeszcze jakąś książkę o kolarstwie?

Nie mówię nie, bo nigdy nie mów nigdy. Jestem współautorem książki o plakatach z Wyścigu Pokoju, a teraz skupiam się na tym, żeby dotrzeć do niektórych osób z „Orłami i gołębiami”, bo mam wrażenie, że jeszcze nie wszyscy wiedzą, że taka książka się ukazała. Jako autor chciałbym również wspomnieć, że wydałem ją własnym sumptem, nie stoi za nią żadne wydawnictwo. Wiąże się to z tym, że wszystko robię sam – sprzedaję, pakuję, wysyłam. To wszystko jest czasochłonne, ale z drugiej strony zapewnia wolność co do ostatecznego kształtu tej książki. Ale cieszy mnie to, że mogę porozmawiać o niej chociażby z tobą. Jest to w ogóle pierwszy wywiad na temat tego, jak ta książka powstawała.

Jest mi bardzo miło, dziękuję za rozmowę i gratuluję ci tej książki.

Dziękuję bardzo!  

Rozmawiała Marta Wiśniewska

Dominik Rukat – socjolog sportu i dziennikarz, szczególnie upodobał sobie tematykę kolarską. Na co dzień pracuje w warszawskim Veloart, gdzie nie tylko stara się być skutecznym „sprzedawcą marzeń” (zgodnie z maksymą, że „choć nie można kupić szczęścia, to można kupić rower, a to niemal to samo”), ale również dba o PR marki.

Dominik Rukat / fot. archiwum prywatne

Ta rozmowa ukazała się również w formie video na moim kanale YouTube Periodista Marta. Zapraszam do oglądania 👇

Książkę można kupić tutaj: https://www.polskiekolarstwo.pl/pl/c/Ksiazka/38

Jeśli spodobał Ci się ten materiał, to możesz postawić mi wirtualną kawę, np. espresso, cappuccino lub latte: https://buycoffee.to/periodistamarta Będzie mi miło wypić „czarne złoto” w Twoim towarzystwie 🙂

Udostępnij

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *