„Ćwiczenia z dysonansu” to najnowsza książka Tomasza Stawiszyńskiego. Zawiera zbiór felietonów opublikowanych w „Tygodniku Powszechnym” oraz tytułowy esej. Tą publikacją autor proponuje czytelnikom, by pozbyli się imperatywu dokonywania zero-jedynkowych ocen i opowiadania się po którejś ze stron. W wywiadzie dla strony internetowej periodistamarta.pl Tomasz Stawiszyński zabiera za kulisy powstawania książki, opowiada o przyciągającej sile zjawisk skrajnych, a także o tym, dlaczego we współczesnej kulturze jest coraz mniej miejsca na śmierć, choroby i słabości.
Nie byłoby „Ćwiczeń z dysonansu”, gdyby nie był pan felietonistą „Tygodnika Powszechnego”.
Tak, jak napisałem we wstępie do „Ćwiczeń z dysonansu”, na początku, czyli jesienią 2021 roku, trochę się bałem, bo niewątpliwie pisanie regularnych felietonów to jest spore wyzwanie. Chociaż, trzeba przyznać, współczesna rzeczywistość podsuwa nam ich – na szczęście lub nieszczęście – całe mnóstwo. Felietony do „TP” piszę z tygodniowym wyprzedzeniem, zatem muszę myśleć o tym, że odbiorcy zapoznają się z tym tekstem dopiero siedem dni później. Chociaż od czasu do czasu zdarza się, że felieton natychmiast ukazuje się na stronie internetowej „Tygodnika” i zaczyna żyć, zanim jeszcze ukaże się w druku. A wracając do obowiązku napisania czegoś raz w tygodniu, to – że tak to ujmę – jak już się trochę w tym fachu pracuje, to ma się pewnego rodzaju poczucie bezpieczeństwa – wiem, zawsze coś napiszę, nawet jeśli nie wpadnie mi żaden świetny temat. Ale oczywiście staram się za każdym razem, żeby tekst był jak najlepszy!
W jaki sposób narodził się pomysł, by felietony publikowane w „Tygodniku Powszechnym” wydać jako zbiór?
Szczerze mówiąc, o tym, żeby z tych tekstów w jakiś sposób skorzystać, myślałem od dłuższego czasu, bo sam zawsze lubiłem czytać zbiory felietonów. Wydaje mi się, że te zawarte w „Ćwiczeniach z dysonansu” są dość uniwersalne, bo mimo że to felietonistyka, to staram się, po pierwsze, unikać nadmiernego eksponowania siebie, a także oczywistego „obsługiwania” aktualności – raczej odbijam się od jakiejś historii, newsa czy politycznej informacji i „wyciskam” z niej coś ogólnego, coś, co kryje się pod spodem, jakiś mechanizm, strukturę, wzorzec. Wyboru felietonów dokonała Dominika Kardaś, moja znakomita redaktorka z Wydawnictwa Znak, z którą współpracujemy już po raz czwarty. Wysłałem jej 150 felietonów, spośród których wybrała 90, kierując się m.in. tym, żeby były to teksty jak najbardziej ponadczasowe. Staraliśmy się również wyeliminować z tego zbioru felietony, które w jakiś sposób nawiązują do moich książek „Powrót fatum” czy „Reguły na czas chaosu”. Wspomnę jeszcze, że w „Ćwiczeniach z dysonansu” znajduje się tytułowy, niepublikowany wcześniej esej, który napisałem specjalnie do tej książki.
Odnoszę wrażenie, że te teksty wyrosły z pańskiego zainteresowania tym, co osobliwe, co – właśnie – wywołuje poczucie dysonansu.
Rzeczywiście, zawsze interesowały mnie rzeczy dziwne i nietypowe. Bardziej obrzeża niż to, co płynie w głównym nurcie. Chętniej spoglądam w stronę marginesów i sfer pogranicznych, które nie dają łatwo zamknąć się w oswojonych kategoriach. Ciekawią mnie na przykład teorie spiskowe i mechanizmy, które sprawiają, że człowiek racjonalny, wykształcony, jest w stanie wejść w matnię kompletnej iluzji, z której – co gorsza – nie jest w stanie wyjść. Frapuje mnie również pseudonauka, a także zjawiska niszowe i ekstremalne. W jednym z felietonów piszę o bliskim mi myślicielu, zresztą też przedstawicielu pobocznych nurtów, Jamesie Hillmanie, który mawiał, że różne zjawiska najlepiej widać właśnie in extremis. Dopiero przyglądając się temu, co wyolbrzymione, nietypowe i z pozoru marginalne, możemy adekwatnie zrozumieć rzeczy „normalne”. W książce cytuję też Zygmunta Freuda, który koncentrował się na „patologicznych” aspektach doświadczenia, pokazując, że wyraźna granica pomiędzy patologią a normą to fikcja. Być może jest to też moja metoda. Posłużę się przykładem: od sporu politycznego i tego, kto ma w nim rację, bardziej interesuje mnie zjawisko polaryzacji, a konkretnie upodabniania się spolaryzowanych stron do siebie, co zawsze jest wypierane przez umysł spolaryzowany. Być może wynika to z mojej osobowości i permanentnego poczucia niedopasowania, które mi towarzyszy od wczesnego dzieciństwa. Zawsze miałem z tym problem i bardzo długo z tym walczyłem, będąc przekonanym, że muszę się na coś zdecydować, opowiedzieć: racjonalność czy intuicja, Bertrand Russell czy Carl Gustav Jung, chrześcijaństwo czy gnoza, ateizm czy duchowość i tak dalej. W pewnym momencie jednak uznałem – m.in. dzięki lekturze „Kwartetu Aleksandryjskiego” Lawrence’a Durrella, któremu poświęcony jest tytułowy esej – że w podążaniu za tym, co niejasne i rzucające wyzwania utartym schematom, jest samoistna wartość.
Może to, co pan proponuje jest sposobem na to, by jakoś poradzić sobie z rzeczywistością pełną dezinformacji, propagandy, nachalnych treści, chcących za wszelką cenę przekonać nas do tego lub innego punktu widzenia.
Staram się korzystać z tych narzędzi myślenia krytycznego, które posiadam i demonstrować to czytelnikom – udowadniać, że odruchowa, stadna reakcja, jaka w tej czy innej sprawie pojawia się w mediach społecznościowych czy w spolaryzowanym świecie politycznym, nie jest jedyną możliwą. Że jest jeszcze wiele innych możliwych punktów widzenia niż dwa skrajnie sobie przeciwstawne. Charakterystycznym problemem polaryzacji jest to, że trzeba jednoznacznie i stuprocentowo opowiedzieć się za stanowiskiem jednej ze stron, bo jeśli podamy coś w wątpliwość czy zaczniemy problematyzować, to natychmiast zogniskujemy na sobie agresję i podejrzliwość. Jest to jedno z najbardziej psujących sferę publiczną i życie społeczne zjawisk, dlatego staram się wychodzić poza ten schemat. Szukam, co jest niefajnego w tym, co według wszystkich jest fajne i co fajnego w tym, co wszyscy uznają za niefajne. Oczywiście, nie chodzi o to, żeby robić za wszelką cenę na odwrót, czasami zgadzam się z opinią większości, ale częściej się nie zgadzam i staram się pokazywać różne strony. W rezultacie bywa, że przez osoby, które bezkrytycznie i emocjonalnie identyfikują się z danymi przekazami, jestem postrzegany jako prowokator albo, co gorsza, symetrysta. Nawiasem mówiąc, kariera tego absurdalnego terminu, służącego wyłącznie piętnowaniu i dyscyplinowaniu tych, którzy ośmielają się dostrzegać błędy i wady także własnych środowisk, pokazuje, w jak opłakanym miejscu debaty publicznej się znaleźliśmy.

Jest listopad – miesiąc, w którym każdy z nas, bez względu na to, czy jest wierzący czy nie, zetknie się ze śmiercią, odchodzeniem, żałobą. Dlatego też chciałabym przywołać to, co opisywał pan w książce „Ucieczka od bezradności”, a mianowicie, że we współczesnych czasach spycha się na margines słabości czy smutek. W dalszym ciągu obserwuje pan taką tendencję?
Według mnie te procesy się pogłębiają. Wbrew temu, że – jakby się mogło wydawać – temat śmierci jest ostatnio mocniej obecny w przestrzeni publicznej. To prawda, ale należy zwrócić uwagę, że funkcjonuje w bardzo specyficzny sposób. Diagnozy antropologów czy historyków, że z naszym stosunkiem do śmierci stało się w zachodniej kulturze coś dziwnego, pochodzą jeszcze z lat 50. XX wieku. Nasza kultura jest pierwszą, która ze śmierci uczyniła tabu, coś, o czym się nie myśli, o czym się nie rozmawia, a jednocześnie wierzy się, że można jej uniknąć, że śmierć dopadnie tylko tych, którzy sami są sobie winni, uprawiają za mało sportu albo stosują złą dietę. Przemijanie i starzenie się zaczynają być postrzegane jako osobista przewina, a pozytywnie waloryzowane są jedynie sprawność i młodość. Świetnie pisała o tym Barbara Ehrenreich w książce „Z przyczyn naturalnych”, która niedawno ukazała się po polsku.
Gdzie należy upatrywać źródeł tych tendencji?
Z pewnością trzeba by tutaj wskazać na dynamicznie rozwijający się kapitalizm, zmiany kulturowe, upadek wielkich tradycji i narracji religijnych, które poruszały tematy śmierci, przemijania czy sytuacji granicznych. W sensie symbolicznym, wspólnotowym, dostarczały języka i rytuałów, umożliwiających konfrontację z sytuacjami granicznymi. To wszystko zostało współcześnie zastąpione przez rynek, który zarabia na naszych obawach, potrzebach, pragnieniach i lękach. W „Ucieczce od bezradności” powołuję się na dwie książki: „Czego żałują umierający” Bronnie Ware oraz Franka Ostaseskiego „The Five Invitations” i staram się pokazać, że to, co ci autorzy przedstawiają jako detabuizację tematu śmierci, w gruncie rzeczy jest tylko inną formą wyparcia, która czyni ze śmierci nową, wspaniałą supermoc. Wprzęgają więc śmierć w narrację psychorozwojową, czym już na wstępie zakłamują jej realność. Wydaje się to dość niepokojące, bo także przez to wobec cierpienia, śmierci i przemijania stajemy się coraz bardziej bezradni. Mamy technologię, naukę, wszystkie niebywałe możliwości przedłużania ludzkiego życia, leczenia chorób, zmiany wyglądu, ale nie mamy antidotum na śmierć i być może nigdy nie będziemy go mieć. Nie powinniśmy więc uciekać od realiów, lecz przeciwnie – widzieć je i świadomie się do nich odnosić.
Właśnie! Jeszcze to: propagowanie przekonania, że stosowanie zdrowych diet, uprawianie aktywności fizycznej i korzystanie z rozmaitych zabiegów, powstrzyma nas przed starzeniem się, zapadaniem na choroby i wreszcie śmiercią. Rozpychającą się w przestrzeni publicznej narrację o tym, że tylko od nas zależy, jak przeżyjemy swoje życie, też pan kontestuje.
Wspólną cechą zjawisk tego typu jest pewien rodzaj oddalania się od rzeczywistości, wiary w to, że pewne aspekty ludzkiego doświadczenia nie istnieją, że jesteśmy na drodze wyłącznego rozwoju, że życie polega na spełnianiu potrzeb i rozwijaniu potencjałów. Że właściwie świat powinien nam w tym pomagać, a jeśli nie pomaga, to znaczy, że źle myślimy lub mamy złe nastawienie. Ale przecież prędzej czy później i tak się z tym w życiu stykamy, bo doświadczamy śmierci bliskich, tracimy związek, pracę, popełniamy błędy, krzywdzimy innych itp. I właśnie na to, żeby przeżywać takie doświadczenia i wyciągać z nich lekcje, we współczesnej kulturze jest coraz mniej miejsca. Stąd w mojej przedostatniej książce, „Powrót fatum”, zwrot ku chrześcijaństwu. Ta tradycja jawi mi się jako głęboko realistyczna w spojrzeniu na człowieka. W kulturze wpajającej nam iluzję, że możemy wszystko, chrześcijaństwo nieustannie przypomina o tym, że człowiek jest istotą ograniczoną i skłonną do zła, i że odpowiedzią na to jest wspólne z innymi zwrócenie się ku czemuś przekraczającemu indywidualne „ja”. To, co się dzieje, kim jestem, czym jest świat – mówi tradycja chrześcijańska – ma głębszy, niezrozumiały dla człowieka wymiar, do którego jednak mogę podejść z pewnym egzystencjalnym zaufaniem. Tak rozumiem tę opowieść, która wydaje mi się mocną alternatywą dla z jednej strony skrajnie skomercjalizowanego, opartego na sile i kalkulacji, z drugiej zaś ezoteryczno-rozwojowego, też zresztą niemal całkiem skomercjalizowanego, świata.
Długo będziemy musieli czekać na kolejną książkę?
Kolejnej książki można spodziewać się prędzej niż później – może nawet w pierwszej połowie przyszłego roku. To będzie nietypowa pozycja – coś innego niż do tej pory pisałem, sam jestem ciekaw, gdzie mnie to zaprowadzi. Spodziewam się w każdym razie, że niektórzy moi czytelnicy będą zaskoczeni, mam nadzieję, że pozytywnie.
Rozmawiała Marta Wiśniewska
fot. Michał Mutor
Tomasz Stawiszyński – filozof i eseista, autor m.in. bestsellerowych „Reguł na czas chaosu” i „Ucieczki od bezradności”. Jest gospodarzem podcastu „Skądinąd” i felietonistą „Tygodnika Powszechnego”. Jego najnowsza książka nosi tytuł „Ćwiczenia z dysonansu” i ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak.
Jeśli spodobał Ci się ten materiał, to możesz postawić mi wirtualną kawę, np. espresso, cappuccino lub latte: https://buycoffee.to/periodistamarta Będzie mi miło wypić „czarne złoto” w Twoim towarzystwie 🙂

