Na początku sierpnia tego roku miałam okazję pojeździć na rowerze w Toskanii, we Włoszech. Udało mi się zobaczyć tylko namiastkę tamtejszych tras i podjazdów, ale i tak jestem bardzo zadowolona, że zwiedziłam z pozycji siodełka kolejny skrawek Italii.
Gdzie dokładnie byłam?
Przebywałam na wakacjach w miejscowości Marlia, którą można uznać za przedmieścia Lukki. To miejsce stanowiło moją bazę wypadową do wszystkich przejażdżek. To zachodnia część Toskanii, położona bliżej Pizy i Morza Tyrreńskiego.
Skąd rower i jaki?
Nie pojechałam do Toskanii wyłącznie po to, żeby jeździć na rowerze, więc nie organizowałam wszystkiego właśnie pod tę aktywność. W związku z tym zdecydowałam się skorzystać z wypożyczalni w Lukkce, która nazywa się “Amici Bici” i jest prowadzona przez bardzo sympatyczną Amerykankę Laurie, która mieszka tam od kilkunastu lat i doskonale mówi po włosku. Szczegóły na temat tej wypożyczalni oraz sprzętu, jaki oferuje znajdziecie na stronie internetowej: amicibici.it
Ze sprzętu i obsługi jestem bardzo zadowolona, ale popełniłam błąd. Niepotrzebnie wybrałam gravela.Tęskniłam za jeżdżeniem na szosie i to właśnie uprawiając kolarstwo szosowe chciałam po raz pierwszy odkrywać Toskanię. Samej trudno mi zrozumieć, dlaczego nie wzięłam “szosy”. W rezultacie wyszło na to, że jeździłam na grubych oponach gravelowych po szosie i to w dodatku z przełożeniem, które nie do końca mi odpowiadało (było dla mnie za twarde). Był to rower włoskiej marki z Pizy Parkpre – model ALGRAVEL z ramą aluminiową, napęd SRAM Apex 1×11 i komponenty Deda. Bardzo fajny rower, tylko nie na szosę. W szczegółach możecie go obejrzeć na moim koncie na Instagramie. Za pięć dni zapłaciłam 180 euro i dostałam gratis nowy bidon Elite 750 ml.
Okoliczności
Jak zaraz zobaczycie, dystanse moich przejażdżek nie powalają na kolana. Było to spowodowane przede wszystkim tym, że – tak jak wspomniałam – jazda na rowerze stanowiła dla mnie jedynie miły dodatek do wakacyjnego pobytu. Nie chciałam spędzać większości czasu na rowerze. Dodatkowymi czynnikami powodującymi, że nie jeździłam dużo był czterdziestostopniowy upał panujący w tych dniach w Toskanii oraz to, że byłam świeżo po przechorowaniu COVID-19, więc po prostu nie czułam się w pełni sił. Wstawałam codziennie o 6.00 rano i wychodziłam jeździć po okolicy mniej więcej do 9.00-10.00. W ten sposób unikałam największego upału i miałam czas na spacerowanie, zwiedzanie czy po prostu odpoczynek.
Dzień 1.
W pierwszym dniu pojechałam autobusem do Lukki, aby odebrać zarezerwowany rower i już na dwóch kółkach wróciłam do Marlii zalogować się na Stravę i zaplanować sobie jakąś zapoznawczą rundkę. Z uwagi na godziny otwarcia wypożyczalni i dojazd, tym razem musiałam zmierzyć się z dużym upałem – średnia temperatura na trasie wyniosła 37 st. Celsjusza. Nie licząc trasy z “Amici Bici” zrobiłam 37 km ze średnią prędkością 21,2 km/h. Była to płaska trasa prowadząca przez okoliczne miejscowości i tereny wiejskie – m.in. przez Porcari i Capannori. Świetnie było zobaczyć, jak żyją i mieszkają ludzie na toskańskiej prowincji, co robią w niesamowicie upalne południe, a także pooglądać z bliska gaje oliwne.
Dzień 2.
Drugiego dnia wyruszyłam o godz. 7.24 i tak poprowadziłam sobie trasę, że niemal od razu zaczęłam od podjazdu – Maulina Integrale, czwarta kategoria. Wspinaczka liczyła niecałe 3 km, ale zwłaszcza początkowe fragmenty podjazdu miały nachylenie oscylujące wokół 15%. Znalazłam się w takim terenie po raz pierwszy od kwietnia i to bezpośrednio po chorobie, więc nie ukrywam, że było mi bardzo trudno. Przetrwałam jakoś do nieco łatwiejszego fragmentu, a otuchy dodawali mi panowie wywożący śmieci z posesji znajdujących się po drodze. Nie miałam siły zrobić zdjęcia, ale warto wspomnieć, że jeździli małymi, elektrycznymi śmieciarkami – takimi, które mieściły się na tych wąskich drogach. Wysiłek wynagrodziły mi przepiękne widoki na toskańskie wsie i miasteczka. Klimat poranka zapowiadającego bardzo upalny dzień był niesamowity. W sumie pokonałam tego dnia trzy górki czwartej kategorii i na dystansie 45 kilometrów uzbierałam 384 metry przewyższenia.
Dzień 3.
Tego dnia się trochę pogubiłam, chociaż ostatecznie wyszła całkiem niezła przejażdżka. Zaplanowałam sobie wyjazd z Marlii na północ, w kierunku Ponte a Moriano, a ostatecznie chciałam dojechać do jednej z atrakcji turystycznych w okolicy, czyli Ponte del Diavolo (Mostu Diabła). Wjechałam jednak na bardzo ruchliwą drogę, na której mówiąc szczerze czułam się niepewnie. Po pierwsze, był tam bardzo duży ruch (dużo samochodów ciężarowych i ludzi jadących do pracy), a po drugie nie byłam pewna czy jako rowerzystka jestem tam mile widziana. W dogodnym miejscu postanowiłam więc zawrócić w kierunku Marlii i raz jeszcze pomyśleć nad trasą. Jak wiadomo, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło i w drodze powrotnej miałam piękne widoki – jechałam tuż obok wysokich gór, terenów zielonych, rzeki Serchio, która po Arno i Ombrone jest trzecią najdłuższą rzeką w Toskanii. Po powrocie do miejsca zamieszkania postanowiłam zrobić identyczną rundkę, jak ta, którą przejechałam pierwszego dnia. Na zakończenie zajechałam do Baru Pasticceria del Cima w Marlii, gdzie wypiłam pyszne cappuccino i zjadłam rogalika z kremem czekoladowym.
Dzień 4.
Przejażdżka czwartego dnia – pod względem czysto rowerowym – była najfajniejsza ze wszystkich. Zdążyłam już trochę wejść w rytm, poprawiła mi się noga, a poza tym najlepiej wytyczyłam sobie trasę. Pojechałam w kierunku malowniczo położonego jeziora Lago di Massaciuccoli. Do punktu widokowego, z którego rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok na jezioro, prowadził podjazd czwartej kategorii Balbano verso Massaciuccoli. Po 2 kilometrach wznoszącej się drogi o średnim nachyleniu 4,5% znalazłam się w raju. Nie zapomnę tego uczucia, gdy wdrapałam się na górę i zobaczyłam Massaciuccoli. Panowała tam absolutna cisza, którą rozdzierała tylko starsza Włoszka głośno rozmawiająca przez telefon na jednej z posesji i od czasu do czasu uciszająca swojego psa. Mieszka dosłownie kilka metrów od widoku, który zrobił na mnie tak wielkie wrażenie.
Następnie krętym i stromym zjazdem zjechałam do miejscowości Massaciuccoli i żebym nie cieszyła się za bardzo, czekał na mnie kolejny podjazd czwartej kategorii – Quiesa da Masarosa. Później trasa była już właściwie płaska. Jednak te dwa podjazdy i zjazdy w pierwszej części, okraszone widokiem na Lago di Massaciuccoli, nadały tej mojej przejażdżce rytmu i kolorytu. Naładowana pozytywnymi emocjami zmierzałam w stronę Marlii, a po drodze przejeżdżałam przez ruchliwą i gwarną Lukkę, więc na sam koniec mojego rowerowego dnia poczułam trochę włoskiego miejskiego życia. No i przypomniałam sobie, jak jeździ się na rowerze w takich warunkach. 😉 Chociaż Włosi mijają cię na centymetry, to – w przeciwieństwie do Polski – nie czujesz się jak intruz na drodze. My jeździmy szybko, mamy swoje sprawy, ty chcesz jechać na rowerze – w porządku, jakoś wszyscy się na tej drodze zmieścimy. Podobnie jak damy radę zaparkować wszystkie samochody na ulicach miasta. Nawet, jeśli miałyby stać na środku przejścia dla pieszych. 😉 W sumie wyszło tego dnia prawie 45 kilometrów.
Dzień 5.
Ostatniego dnia mojej rowerowej przygody w Toskanii autorką trasy była Gosia Jasińska, były zawodowa kolarka szosowa, kilkukrotna mistrzyni Polski. Gosia pomieszkuje w Lukkce, dzięki czemu doskonale zna tamtejszą okolicę. Nasze spotkanie było nastawione przede wszystkim na pogadanie i zrelaksowanie się, więc pomysł na przejażdżkę nie był wybitny. Mimo to Gosia zafundowała mi ostry początek, bo po 6 kilometrach zaczęłyśmy podjeżdżać podjazd trzeciej kategorii Aquilea Ufficiale (2,9 km; 6,5%). Co ciekawe, Gosia miała wtedy ze sobą tylko swój rower z ostrym kołem (przerobiony przez jej tatę z maszyny torowej), więc stwierdziła, że musi wybrać dogodny podjazd i zjazd. Niewątpliwe na tym skorzystałam, bo nie chcę myśleć, jakie górki wybrałaby, gdyby miała swoją szosę czy nawet gravela.
Wracając zatrzymałyśmy się w restauracji Pane e Marmellata na przedmieściach Lukki. Wypiłyśmy tam kawę, zjadłyśmy pyszne słodkie włoskie przekąski, pogadałyśmy i ruszyłyśmy w stronę Marlii. W tym miejscu bardzo często pojawia się słynny były włoski kolarz Mario Cippolini, którego nie zabrakło również w trakcie naszej wizyty. “Super Mario” pochodzi z Lukki i jeżdżąc ze swoimi kumplami często zagląda tam na espresso. Widziałam, że jest w świetnej formie – trzyma sylwetkę i wygląda niemal tak samo, jak w czasach, gdy się ścigał. Nie zrobiłam sobie z nim zdjęcia, bo nigdy nie był kolarzem, którego nadzwyczaj bym podziwiała. Szanuję to, co zrobił dla tego sportu, ale jego osobowość nie za bardzo mi odpowiada.
Na koniec Gosia odwiedziła nas w Marlii, gdzie jeszcze trochę porozmawialiśmy i wróciła do Lukki. Ja natomiast postanowiłam pojechać jeszcze na około 20-kilometrową rundkę, aby raz jeszcze, w samotności, nacieszyć się Toskanią widzianą z perspektywy siodełka. Znowu jechałam wzdłuż przepięknych plantacji oliwek i podglądałam codzienne życie Toskańczyków. Po południu zapakowałam rower do autobusu, pojechałam zwrócić go w wypożyczalni i pospacerować po Lukkce.
Podsumowanie
Z pewnością uczucie, które przeważa we mnie, gdy wspominam jazdę na rowerze w Toskanii to niedosyt. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie zobaczyłam prawie niczego. Cieszę się jednak, że chociaż w małym stopniu poczułam tamtejszy klimat, bo Toskania jest przecież jednym z obowiązkowych miejsc, które trzeba zaliczyć, jeśli lubi jeździć się na rowerze. Włochy to przecież calcio i ciclismo.
Jeśli macie jakieś pytania na temat jeżdżenia na rowerze w Toskanii, to piszcie w komentarzach. 🙂